Stworzono / zmodyfikowano 26/06/2024 przez sperczil
Cześć, Aniu. Przyjechałyśmy tutaj z Kooperatywy Dobrze, żeby przeprowadzić z Tobą krótki wywiad i przedstawić spółdzielcom i spółdzielczyniom Ciebie i to co robisz.
Anna Łuczywek: Dzień dobry! Ania, jestem jedną z części Mlecznej Drogi. Razem z Rafałem Duszyńskim od 2008 roku prowadzimy gospodarstwo na Pagórkach Celejowskich w Kazimierskim Parku Krajobrazowym na Lubelszczyźnie.
Czy mogłabyś opowiedzieć o historii powstania gospodarstwa, jego rozmiarze?
AŁ: Zaczęliśmy naszą przygodę tutaj w 2008 roku. Ponieważ jesteśmy z Warszawy, to szukaliśmy miejsca w różnych częściach Polski. Myśleliśmy też o Mazurach, Dolnym Śląsku, ale dobrym zrządzeniem losu wybraliśmy Lubelszczyznę. Przyjechaliśmy tutaj razem z naszym małym synem, szukaliśmy działek do kupienia. Bardzo spodobało nam się właśnie to gospodarstwo, w którym teraz jesteśmy, ale to było tylko 3,5 ha ziemi, czyli na nasze pierwotne założenia dosyć mało. Ale mimo wszystko zdecydowaliśmy się na kupno i rozwój tego gospodarstwa. Z czasem dokupowaliśmy ziemię tutaj w okolicy, a dodatkowo dzierżawimy 8 ha. Łącznie użytkujemy 15-16 hektarów, a zaczynaliśmy od takiego drobnego gospodarstwa rolnego.
Przyjechaliście z zamiarem stworzenia mleczarni?
AŁ: Tak. Pomysł mleczarni czy mieszkania i robienia czegoś na wsi pojawił się parę lat wcześniej. Jesteśmy ludźmi z miasta i nie mieliśmy korzeni wiejskich. Obydwoje z Rafałem jesteśmy warszawiakami z trzeciego pokolenia, nawet nie mieliśmy dziadków na wsi ani podobnych doświadczeń. W okolicach trzydziestki wyjechaliśmy za granicę, byliśmy poszukującymi ludźmi. Dodatkowo Rafał był bardzo związany filozofią antropozoficzną, która miała swoje odzwierciedlenie w takich nurtach jak homeopatia, rolnictwo biodynamiczne czy edukacja waldorfska. Trochę podróżowaliśmy po świecie i stwierdziliśmy, że nie chcemy wracać do miasta. Ale na wsi trzeba coś robić, nie da się tylko patrzeć, jak rośnie, więc postanowiliśmy, że musimy się czegoś nauczyć. Ja zawsze byłam związana z kulinariami i ze sztuką jedzenia, więc wpadliśmy na pomysł, żeby robić sery, ale nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Wtedy byliśmy w Anglii, więc tam chcieliśmy zdobyć jakiś know-how. Przez rok byliśmy praktykantami we wspaniałym miejscu w East Sussex, na południe od Londynu. Dokładnie to było Plaw Hatch Farm. Byliśmy tam przez rok i uczestniczyliśmy w życiu gospodarstwa. Farma powstała jakieś 100 lat temu dzięki pewnemu bogatemu człowiekowi, który oddał swoje swoje cenne ziemie (około 80 ha) na stworzenie tzw. trustu, pod warunkiem, że będą uprawiane metodą biodynamiczną. Na farmie jest sekcja warzywna, ale też stado około 100 krów. Rafał uczył się ich hodowli, a ja byłam w mleczarni. To doświadczenie pozwoliło nam na dalszy rozwój. Bez tego roku popełnilibyśmy ogromną ilość błędów, a może nawet w ogóle nie wiedzielibyśmy, z czym to się je. To zagraniczne doświadczenie dało nam też inną perspektywę bo to było jednak dosyć alternatywne miejsce, np. mieliśmy tam wykłady teoretyczne na temat rolnictwa biodynamicznego. Farma była nastawiona na produkcję, ale jednocześnie była ośrodkiem skupiającym świadomych ludzi, trochę tak jak Wasza kooperatywa.
Potem wróciliśmy do Polski, urodził się Janek, nasz pierwszy syn, a my szukaliśmy ziemi. Wylądowaliśmy tutaj, na Lubelszczyźnie. W sumie od początku byliśmy tutaj bardzo dobrze przyjęci, chociaż ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków z miasta, którzy będą hodować krowy. Ale po tych 14-15 latach mogę powiedzieć, że jako jedyni w okolicy powiększyliśmy stado. Większość okolicznych rolników zlikwidowała krowy, więc jeśli czasami musimy dokupić mleko to mamy pana Raka i w zasadzie tyle.
Kto prowadzi obecnie gospodarstwo?
AŁ: My z Rafałem je prowadzimy, a obecnie jesteśmy w takiej dużej rodzinie patchworkowej. Nasz związek nie przetrwał, ale nadal jesteśmy wspólnikami i dzielimy się obowiązkami na firmie i w gospodarstwie. Rafał zajmuje się hodowlą krów, a ja mleczarnią i wszystkim co jest z nią związane. Jestem zaopatrzeniowcem, fakturującą, działem publikacji, marketingu i zarządzania.
Mamy też grupę oddanych pracowników. W mleczarni zatrudniamy trzy osoby. Najpierw przyszła Asia, która pomagała nam przy dzieciach, a później została w mleczarni. Kolejna osoba, pani Ela, trafiła do nas do dojenia krów chyba już 10 lat temu. Ona jest drobną osobą i jak zobaczyłam jej posturę, to trochę miałam obaw, ale pani Ela wykazała się olbrzymią determinacją. Najpierw dojeżdżała zimą rowerem do dojenia, potem mieszkała u nas na górze, teraz, ze względu na stan zdrowia, podziękowała za dojenie, ale została w mleczarni. Zgodziła się pracować w weekendy, co naprawdę pozwoliło nam złapać oddech – to był dla nas duży skok jakościowy. Obecnie mamy w mleczarni bardzo rodzinny zespół, ponieważ kiedy Asia była na urlopie macierzyńskim, to przysłała nam na zastępstwo swoją ciocię. Teraz pracuje tam też Agnieszka, siostra cioteczna Asi, razem z jej mamą, więc mamy taką klikę (śmiech). A temperamenty wszystkie dziewczyny mają dosyć duże! Z reguły trzy osoby pracują we wtorek, środę i czwartek bo to są nasze najintensywniejsze dni w mleczarni. W pozostałe dni wystarczą dwie lub nawet jedna osoba.
Ja już nie pracuję fizycznie w mleczarni bo mam bardzo dużo innych obowiązków. Oczywiście sprawuję nadzór jakościowy i merytoryczny, ale daję też dziewczynom dużą swobodę bo uważam, że praktyka czyni mistrza. Czasami, jak kogoś zastępuję, to widzę, że pracuję wolniej niż reszta ekipy i na dodatek muszę bacznie uważać, czy moja praca jest dobrze zrobiona.
Jeśli chodzi o gospodarstwo, to Rafał zajmuje się dojeniem, ale też ma pomocników. Przez pierwsze dwa lata, kiedy mieliśmy dwie krowy, robił to codziennie, prawie bez przerwy. Teraz na szczęście mamy Jonasza, który tutaj mieszka, pomaga w dojeniu i w innych pracach w gospodarstwie. Od czasu do czasu pojawiają się nowe osoby, ale bardzo trudno, wręcz niemożliwością jest znalezienie kogoś do dojenia. Mamy teraz nową osobę, panią z okolicznej wsi, która zlikwidowała swoje krowy i liczymy, że z nami zostanie. Taki obrządek trwa mniej więcej trzy godziny rano i tyle samo czasu wieczorem i musi być dobrze przeprowadzony.
Obecnie mamy 13-14 krów i dojarki elektryczne, ale tak zwane bańkowe. To znaczy, że dojarz podpina pod strzyki urządzenie, doi, ale bańki wozimy ręcznie do mleczarni, czyli nie mamy mleka przepompowywanego. Wybitni serowarzy uważają, że mleko, które podlega przepompowywaniu, traci swoje naturalne cechy. U nas mleko jest udojone, przywiezione, przecedzone i dolane do produkcji. Jeśli mamy mało mleka, to uzupełniamy je u naszego zaprzyjaźnionego rolnika z okolicy, który również ma dobre standardy utrzymania zwierząt.
Natomiast w takiej masowej produkcji mleko podąża rurami, rurami, rurami… Jest udojone, pompowane do schładzalnika, przyjeżdża cysterna, ściąga mleko, czyli to są następne rury, jedzie albo blisko albo daleko, znowu jest przepompowywane rurami do mleczarni i to jest ciągle zasysanie, pompowanie. W mleczarni jest pompowane przez następne kotły i filtry. Wszystkie te rury są czyszczone w sposób chemiczny i już samo to wpływa na jakość mleka.
Zrobię taką małą dygresję. Przez lata mieliśmy informacje od wielu mam, że osoby, które wydawało się, że mają uczulenie na mleko, nie mają uczulenia na nasze produkty mleczne. Wydaje mi się, że to nie była skaza białkowa, tylko po prostu wrażliwość na przemysłową produkcję. To mi osobiście dają dużą satysfakcję, kiedy ktoś mówi: Słuchaj, możemy jeść tylko wasz nabiał bo po innych mamy sensacje żołądkowe.
Co produkujecie?
AŁ: Całe mleko przerabiamy u nas w mleczarni. Nie sprzedajemy mleka surowego bo dla nas surowiec jest najważniejszą i najcenniejszą rzeczą. Ograniczyliśmy się do serów i jogurtów, chociaż oczywiście czasami ludzie pytają, dlaczego nie sprzedajemy mleka, dlaczego nie mamy masła. A to ze względu na to, że w naszej małej mleczarni mamy ograniczone możliwości produkcyjne i znaleźliśmy sobie taką specjalizację, która, z satysfakcją mogę powiedzieć, cieszy się powodzeniem. Każdy inny produkt mleczny potrzebuje innych urządzeń, obróbki, miejsca.
Który z waszych produktów lubisz najbardziej?
AŁ: Można powiedzieć, że do każdego produktu mam inny sentyment. Pierwsze co zrobiliśmy to jogurt naturalny i osobiście uważam, że ten jogurt w słoiczku z tą zsiadającą się śmietanką na górze jest ewenementem na skalę europejską. Bo jogurt naturalny zsiada się bezpośrednio w słoiczkach. Nalewamy mleko, wypływa serwatka, no i powstaje kożuszek ze śmietanki. Ale jesteśmy dumni ze wszystkich smaków naszych jogurtów, ponieważ dużą wagę przywiązujemy do dodatków. Absolutnie nie idziemy na skróty w jogurtach i to czuć. Staramy się kupować wszystkie owoce lokalnie. Od pani Basi kupujemy od lat maliny.
Jak tylko pierwszego dnia wprowadziliśmy ten smak do sprzedaży, odebrałam maila, bo ktoś napisał, że jogurt był bardzo pyszny, ale niestety w środku znalazła się szczypawka. To po prostu jest dowód na pochodzenie owoców bo malin się nie myje. Oczywiście przeprosiłam i wysłałam pani paczkę z zadośćuczynieniem i wszystko skończyło się dobrze, ale takie są dwa końce nieprzemysłowej produkcji.
W sezonie zimowym mamy jednego dostawcę, niewielką mroźnię w okolicy, od których bierzemy mrożone porzeczki czy rabarbar. Słodzimy cukrem trzcinowym, chociaż po czasie mam taką refleksję, że może nie było to do końca słuszne, żeby nie używać cukru buraczanego. Ponieważ kiedy zaczynaliśmy, był to 2009 czy 2010 rok, kiedy była taka olbrzymia nagonka na cukier buraczany. Dlatego idąc z prądem światowego ruchu New Age stwierdziliśmy, że musimy używać cukru trzcinowego, którzy dla mnie w smaku jest lepszym cukrem. Już się przyzwyczaiłam, że on nie jest taki słodki, taki agresywny, ma nutę orzechową. Natomiast wiemy, że wszystko się zmienia. Parę lat temu był powrót, że jednak polski cukier buraczany, jedzony z umiarem, jeśli ktoś nie ma specjalnej diety, jest takim cukrem, którego powinniśmy używać w tej szerokości geograficznej. Na tamten moment wydawało się, że cukier trzcinowy to był lepszy ruch. Trochę jest różnicy w smaku, ale nie wiem, czy promowanie importowanego cukru trzcinowego kosztem polskiego buraczanego było słuszne.
Dwa czy trzy lata temu cena cukru wzrosła niebywale, ale w czasie pandemii całe szczęście rynek przeniósł się do internetu, więc teraz mamy po prostu hurtownię, w której kupujemy cukier i oliwę (do sera greckiego). Musimy patrzeć na aspekt ekonomiczny całego przedsięwzięcia, zarabiać na siebie, pracowników, ZUS-y, życie zwierząt, dzieci i krów, więc parę razy już się zastanawiałam, czy nie przenieść się na cukier zwykły ze względu na koszty.
Jakie są główne wyzwania prowadzenia gospodarstwa?
AŁ: Po pierwsze wyzwaniem jest, żeby cały czas ten nasz organizm zwierzęco-rolno-ziemski, pracowniczy i ekonomiczny był spójny. Do COVID-u byliśmy na bardzo wznoszącej, ceny surowców i produktów były mniej więcej stałe. Pamiętacie na przykład, jak przed COVID-em był totalny odwrót od plastiku? My wtedy stwierdziliśmy, że będziemy się rozwijać. Pojechaliśmy do Mirka Sienkiewicza, założyciela firmy Agrovis. On wraz ze wspólnikiem stwierdzili, że oprócz pośrednictwa stworzą fajną mleczarnię produkcyjno-szkoleniową. Obejrzeliśmy tam naprawdę świetnie zaprojektowany budynek, na podstawie którego stworzyliśmy projekt naszej wymarzonej mleczarni. Mieliśmy też ideę spółdzielni, żeby zmobilizować okolicznych rolników, od których planowaliśmy skupować surowiec. Mamy swoje wymagania co do hodowli i mleka – nie mogą to być krowy uwięziowe, więc może przy okazji udałoby się podwyższyć standard życia okolicznych zwierząt. To miała być taka Mleczna Droga Bis. Mieliśmy gotowy projekt rozbudowy i planowaliśmy wziąć w tym celu kredyt.
Wtedy przyszedł COVID, ceny kredytów i materiałów budowlanych poszły do góry, wzrosły nawet ceny słoików! Spadła za to sprzedaż naszych produktów i ogólna zamożność społeczeństwa. Całe szczęście, że nie zaczęliśmy realizować tego projektu bo nie mieliśmy już tej górki finansowej na rozwój. Ekonomicznie byśmy naprawdę po prostu popłynęli. To co zrobiliśmy, to zainwestowaliśmy w fotowoltaikę, ale ją również musimy spłacać. Przecież nie mamy jej za darmo, tylko wzięliśmy w leasing.
Podjęliśmy pewne działania bo to jest tak właśnie z życiem, może być źle, źle, źle, ale człowiek ma tą wspaniałą i straszną cechę adaptacji. Dlatego wtedy podnieśliśmy ceny produktów, ale nie radykalnie, otworzyliśmy też sklep internetowy. Wysyłamy paczki indywidualne, czyli coś, czego w ogóle nie chcieliśmy robić. W związku z tym ja też się musiałam nauczyć (tylko mi się wcale już nie chce tego robić w życiu!) prowadzić sklep internetowy, nauczyć się tych kurierów, listów przewozowych. No i pakowania! To też było duże wyzwanie. Na początku spotkaliśmy się z krytyką, ale dzięki konstruktywnym głosom zmieniliśmy np. kartoniki na styroboksy – ale to też są koszty! Naszym zadaniem jest teraz przetrwać ekonomicznie bo Mleczna Droga jest źródłem utrzymania dla nas, czyli teraz dwóch domów, plus też czterech-pięciu pracowników, więc staramy się.
Jakość jest dla nas zewnętrznym miernikiem, ale też bardzo rozwinęliśmy media społecznościowe, przed którymi się broniliśmy. Przez parę lat na początku było tak, że Rafał co tydzień pisał naprawdę fajne opowieści o życiu u nas w gospodarstwie. Były takie krwiste, nielukrowane, nie do, że tak powiem, cafe latte. Jak umarł ten cielak, to umarł bo na wsi czasem umiera cielak i to jest część życia, nie oszukujmy się. Rafał naprawdę pisał tak runicznie, inteligentnie. Nawet profesor Bralczyk, który jada nasze sery, bardzo go pochwalił. (Te jego historyjki, tylko bardzo skrócone, są na naszych etykietach.) Namawiałam go, żeby do tego wrócił, ale on nie chciał. Ja się nie nadaję, tak jak powiedziałam, do prowadzenia mediów społecznościowych, ale uważam, że trzeba delegować zadania. Dlatego już od dwóch lat zatrudniamy osobę, która się tym zajmuje. To jest bardzo fajna, lokalna dziewczyna, która robi zdjęcia, pisze posty. Spotykamy się, robimy sesje, z niektórych zdjęć jestem wyjątkowo zadowolona. Pozyskujemy też nowych klientów, a ci, którzy lubią taką formę kontaktu, również sobie mogą klikać i odpowiadać. No właśnie, coś się kończy, coś się zaczyna.
Jaki był największy kryzys w historii Mlecznej Drogi?
AŁ: Pamiętacie może, jak zmieniliśmy słoiczki na takie węższe, z prostymi ściankami? Słoiczki były mniejsze, ale bardzo eleganckie i wygodniejsze (bo niektórzy mówili, że z tych starych trudno jest wszystko wydłubać). Zmieniliśmy też etykiety i w ogóle mieliśmy stać się po prostu marką na światowym poziomie. No i przychodzi pierwszy sygnał ze sklepu: Wie pani, jogurt wycieka górą. Myślałam, że może ktoś przesadza, ale mojej znajomej też zaczęły się psuć nasze jogurty, więc zrozumiałam, że sprawa jest poważna. Nasz świetny doradca, pan Mirek Sienkiewicz, zmarł w tamtym czasie, więc nie miałam się kogo poradzić. Jak zaczęło się robić ciepło, więcej jogurtów zaczęło się psuć. W tym samym czasie zmieniliśmy dostawcę cukru, więc myślałam, że to problem z fermentacją. Ja nie jestem biochemikiem, ale nie jestem też zupełnym laikiem, a tu po prostu czarna magia! Wszystko to się zaczyna psuć, badamy mleko, dostawcę, cukier… Czy to są jakieś drożdże (bo ktoś mi poradził, żeby sprawdzić i to)? Wydajemy kasę, ale jednocześnie musimy produkować, robić dostawy. Po prostu byłam naprawdę w podbramkowej sytuacji. Pracujesz, pracujesz, a tutaj firma upada na twoich oczach! Są kolejne zwroty ze sklepów… Nasze jogurty nie są tanie. Jeśli jogurt zepsuje się raz – zwrócisz go do sklepu. Drugi raz – zwrócisz. Trzeci raz – nie kupisz! Ja już naprawdę nie wiedziałam co mam robić. Czytałam, czytałam, dzwoniłam do swojego powiatowego lekarza weterynarii, on polecił mi technologa żywności z Ryk. I w końcu ten pan mi jedną rzecz podpowiedział – żeby zbadać szczelność nakrętki od słoika. Wysłałam słoiki do jednostki badawczej, tam zostały sprawdzone próbami próżniowymi czy wodnymi i wszystko się wyjaśniło. Te słoiki były do weków, a my nie pasteryzujemy jogurtów, tylko zakręcamy je ręcznie i tyle. Te stare słoiki trzymają świeżość, mimo że też mają jakąś nieszczelność, ale w tych nowych w porównaniu ona była olbrzymia. No i teraz incydentalnie nam się psują. Jeśli nie ma oznak pleśni, co może się zdarzyć bo robimy w mleczarni też sery pleśniowe to można taki jogurt zjeść. Czasem może się zdarzyć fermentacja od owocu, jeśli coś zostało po pasteryzacji, ale to naprawdę sporadyczne przypadki.
Jak to jest zbudować życie wokół prowadzenia gospodarstwa? Jakie są zalety, a jakie wyzwania? Jak wygląda Twój dzień pracy?
AŁ: Jak dzień każdego…(śmiech) To jest nasz styl życia, ale też praca po prostu. To życie zawodowe, które daje dużą swobodę, nie mamy np. szefa, ale również taką niezależność zewnętrzną i wewnętrzną. A z drugiej strony jest odpowiedzialność, która wiąże nas z tym biznesem stuprocentowo, każdego dnia, przez 24 godziny na dobę. To jest właśnie ta idea prowadzenia własnego interesu. Jesteś sobie szefem, ale też pierwszym i ostatnim pracownikiem. Odpowiedzialność jest również za pracowników bo jednak jakaś grupa osób się utrzymuje z tej pracy i mają rodziny.
A jesteście w stanie pojechać na wakacje?
AŁ: Jesteśmy absolutnie w stanie pojechać na wakacje! Nie wiem czy wiecie, ale rolnicy nigdy nie jeżdżą na wakacje, ale my zawsze jeździliśmy. No może nie przez pierwsze dwa lata, kiedy mieliśmy małe dzieci i dwie krowy. Byliśmy np. u babci w Warszawie, a Rafał dojeżdżał do nas rano po dojeniu, a potem wracał na noc tutaj. Z czasem pojawiła się pani Ela, o której już wspominałam i to wiele zmieniło. Ja dużo pracy oddelegowałam. Obarczam dziewczyny w mleczarni odpowiedzialnością, ale też im ufam. Chociaż wiadomo, że błędy przydarzają się każdemu. Na przykład w tym tygodniu mamy taki problem, że prawdopodobnie nie będziemy mieli greckiego sera w słoiczku bo w zeszły czwartek mleko przegrzało się o jeden stopień, więc podpuszczka (czyli ten enzym, który powoduje skrzep) już nie zadziała. Teraz mamy kontener przepysznego serka, jest delikatny, ale inny niż zazwyczaj. I teraz jest pytanie: czy mamy go pokroić bo jest bardzo smaczny? Czy mamy go puścić do sprzedaży bo Kooperatywa Dobrze się wkurzy, że nie ma serka, a dla nas to też są przecież pieniądze? Czy jednak trzymać się standardu i po prostu w tym tygodniu nie będzie sera greckiego?Czasem się zdarza, że jogurty odbiegają odcieniem koloru, gęstością, albo minimalnie smakiem, ale to też kwestia konkretnych owoców. To trochę tak jak w domu z ciastem drożdżowym – mamy jakiś przepis ale mogą się zdarzyć drobne odstępstwa bo to nie jest produkcja taśmowa. Ale jakość musi być zawsze zachowana, np. my nigdy nie oszczędzamy na owocach, zawsze dajemy ich dużo. Pamiętam jogurt truskawkowy z jednej partii, miał taki jasny kolor, jakby blady, ale był przepyszny! Miał po prostu świetny smak, aromat i gęstość.
Czy Wasze gospodarstwo można odwiedzić bez zapowiedzi?
AŁ: Bardzo często ktoś przyjeżdża, chce zobaczyć jak pracujemy. My przyjęliśmy taką formułę, która nie promuje naszych osób. Nie mamy nawet na wjeździe szyldu Mleczna Droga. Kiedyś mieliśmy agroturystykę w jurtach, ale prowadzenie biznesu i mieszkanie w tym samym miejscu to dla mnie za dużo. Format twojej działalności zależy od twoich warunków i podejścia do życia. Przecież mogłabym zrobić sobie 1000 zdjęć z jogurtem, czy sesję w kadzi (śmiech), ale my akurat wybraliśmy inną drogę. Były artykuły o Mlecznej Drodze w “Wysokich Obcasach” i w “Przekroju” (Rafał jest w nich na zdjęciach, on dobrze wygląda), ale jak przyjeżdżała do nas “Weranda”, to my mówiliśmy o produkcie, o firmie, a oni chcieli pisać o nas jako o rodzinie, o naszych dzieciach i nie mogli zrozumieć, dlaczego nie chcemy wystąpić w takim formacie.
A co lubisz robić w wolnym czasie?
AŁ: Ostatnio sobie uświadomiłam, że jestem człowiekiem bez hobby. Mam dwójkę dzieci, już nastolatków i z czasem stałam się orędowniczką małomiasteczkowości. Uważam że w przyszłości luksusem będzie życie w małych społecznościach, w małych miastach jak np. Kazimierz Dolny. Blisko są Puławy, gdzie można załatwić wszystko, jest tam Urząd Skarbowy, ZUS, KRUS. Dla ludzi dojrzałych, ukształtowanych małe miasteczka są świetnym miejscem do mieszkania. Dla młodzieży są wielkie miasta, z ich dostępem do kultury i rozrywki. A ja sobie chwalę małomiasteczkowość.
Pamiętamy Mleczną Drogę prawie od początku. A jak to się stało, że współpracujecie z Kooperatywą Dobrze?
AŁ: Ta współpraca zaczęła się dzięki Agnieszce Zarzyckiej, która mieszkała wtedy w Śródmieściu. W tamtych czasach indywidualnie rozważaliśmy dostawy (ja też osobiście byłam kurierem i to było dramatyczne doświadczenie), ale dzięki temu Agnieszka skontaktowała mnie ze sklepem Kooperatywy przy ul. Wilczej i dalej jakoś to poszło.
Czym dla Ciebie różni się współpraca z kooperatywami od współpracy z innymi odbiorcami?
AŁ: Wy jesteście czym innym. Kooperatywa Dobrze dobrze działa. Wy jesteście organizacją, a nie tylko grupą zakupową. Współpracujemy z innymi kooperatywami i dobrze nam się układa, czasem zdarzają się tarcia, ale to jest normalne. Są sklepiki, z którymi współpracujemy od 12 lat i się lubimy po prostu.
W Warszawie dostarczamy do ponad 30 sklepików, np. do SAMów. Ich odbiorcy to raczej ludzie zamożni, ale bardzo lubimy tę współpracę, dobrze się układa, płacą na czas. Podobnie Jadłostację czy Bułkę z szynką. Jeśli stoi za tym konkretny człowiek, to jest to konkretna relacja.
Jeżeli chcesz to na koniec możesz przekazać wiadomość dla naszych spółdzielców i spółdzielczyń.
AŁ: Jesteśmy naprawdę wdzięczni za tę współpracę. Ja mam taką swoją filozofię, czy wizję (bo ja lubię budować swoją wartość jako producentki żywności): ponieważ jesteś tym, co jesz, to Mleczna Droga wchodzi do każdego organizmu i my podprogowo wchodzimy z dobrą intencją do Waszych organizmów. To jest dla mnie takie proste przełożenie, że ja jestem naprawdę beneficjentką każdego sprzedanego słoika i zjedzonego jogurtu i naprawdę czuję więź z osobami, które kupują nasze produkty. I jestem wdzięczna bo naprawdę staramy się robić dobre produkty, uczciwie je sprzedać za uczciwą cenę. Z Rafałem cenimy pozytywny obieg energetyczny i dlatego też chcemy utrzymać tę naszą małą skalę produkcji.